Pewnie zdążyłyście już zauważyć jak często zdarza mi się ulepszać kosmetyki do włosów. Jest naprawdę niewiele sklepowych masek, przy których nie kusi mnie by cokolwiek do nich dodawać 😉 W większości przypadków „czegoś” mi w nich, a dokładnie w ich składzie brakuje.
Dobra maska to taka, która zachowuje proporcje pomiędzy substancjami nawilżającymi, emolientami (czyli substancjami natłuszczającymi) a proteinami i innymi substancjami aktywnymi. Po takiej masce moje włosy wyglądają dokładnie tak jak lubię 🙂 Są nawilżone, odpowiednio dociążone, ale przy tym nie obciążone, lejące, gładkie i błyszczące. Niestety taki efekt wcale nie jest tak łatwo osiągnąć. Dziś chciałabym się z Wami podzielić tym co ja robię 🙂
Zapewne wiele z Was pomyśli – „to nie dla mnie… nie mam odpowiedniej wiedzy, ani specjalnych półproduktów by się tak bawić”. Otóż wcale nie :))) Ja swoją zabawę w wiedźmę (z tego miejsca pozdrawiam Czarownicującą 😉 od której zapożyczyłam ten zwrot) zaczynałam od tego co możemy znaleźć praktycznie w każdej kuchni.
Od czego zacząć?
Po pierwsze zerknijmy na skład, zobaczmy co w nim siedzi i mniej więcej w jakiej ilości (mam na myśli kolejność w składzie), po drugie wypróbujmy najpierw czysty kosmetyk, bez żadnych ulepszeń i sprawdźmy jak na nas działa. Zastanówmy się czy i czego w nim nam brakuje: czy jest za lekki, za mało odżywczy, a może wręcz odwrotnie – za ciężki i obciąża nam włosy. Wtedy dopiero przestąpmy do mieszania 🙂
- Maska jest za lekka – dorzućmy do niej olej, najlepiej taki, który pasuje naszym włosom (może być nawet oliwa z oliwek czy inny olej, który macie w kuchni). Oczywiście nie wlewamy pół butelki, ale dosłownie kilka kropel do jednorazowej porcji. Ja zwykle takie ulepszone maski nakładam przed myciem, więc mogę pozwolić sobie na mocniejsze obciążenie. Do porcji dodaję około 1 łyżeczki oleju.
- Maska jest za ciężka – warto dodać nawilżaczy. Z takich domowych świetny jest miód, sok owocowy (np. marchewkowy) czy aloes (w formie soku, żelu czy nawet roślinki doniczkowej pod warunkiem, że ma co najmniej 3 lata, bo dopiero wtedy aloes ma swoje właściwości). Jeżeli mamy możliwość użyć półproduktów wybierzmy np. glicerynę, aloes, żel hialuronowy, mocznik czy NMF. Znów oczywiście nie przesadzajmy z ilością. Nawet taki nieszkodliwy składnik jak aloes może nam w nadmiarze nieźle zaszkodzić. Ja na porcję maski daję zwykle około 1 łyżeczki substancji nawilżających (w przypadku miodu czy soku), i ok. 10 kropel półproduktów (łącznie). Oczywiście bierzcie pod uwagę to, że jednorazowa porcja, którą ja używam może być nieco większa od Waszej 🙂 Wszystko zależy od długości i gęstości włosów.
- Maska nie odżywia – czyli po jej użyciu nie widzimy właściwie żadnego efektu. Warto dodać do niej protein (z półproduktów możemy wybrać keratynę, jedwab, cysteinę, kolagen czy elastynę; z kuchennych rzeczy zostaje nam żółtko, które co prawda posiada proteiny wielkocząsteczkowe, które nie wnikną wgłąb włosa, ale bardzo fajnie go odżywią). Oczywiście z proteinami łatwo przesadzić, a w nadmiernej ilości mocno przesuszają włosy. Ja na porcję maski daję 1 żółtko albo 3-5 kropel protein hydrolizowanych. I zawsze wtedy dodaję też dla równowagi nawilżaczy. Możemy też do maski dołożyć witamin: na początku kupowałam w aptece np. witaminę E i wyciskałam zawartość 2 kapsułek do maski. Teraz najczęściej sięgam po panthenol albo witaminy All-in-one (szczyptę w przypadku proszku lub 3-5 kropelek płynu na porcję). Jeszcze innym pomysłem jest dodanie glinki, spiruliny lub sproszkowanych ziół (np. Maki czy Amli).
Czy każdą maskę możemy w ten sposób ulepszyć?
Właściwie tak 🙂 Jedyne czego bym się nie podjęła to ulepszania produktu, który zawiera praktycznie same silikony 😉 Zdecydowanie wolę też bawić się maskami bardzo gęstymi, bo wtedy nawet po dodaniu tych wszystkich składników nadal można je z łatwością na włosy nałożyć.
I polecam jednak nakładanie takich mikstur przed myciem. Najlepiej na zwilżone wcześniej włosy i na minimum pół godziny pod czepek i ręcznik 🙂 Włosy umyjmy potem łagodnym szamponem (lub odżywką) i w razie potrzeby użyjmy jeszcze na chwilę jakiejś odżywki (by nie mieć problemu z rozczesaniem). Dzięki temu nawet jak przesadzimy z ilością oleju czy innego składnika taka maska nas nie obciąży, a i łatwiej będzie nam zmyć ten sposób chociażby żółtko 🙂
Pamiętajcie też, że taka zabawa nie od razu i nie za każdym razem nam się uda 😉 Mi też nie raz zdarza się osiągnąć efekt odwrotny do zamierzonego. Nie zrażajcie się jednak po pierwszej próbie – trochę potrwa zanim odkryjecie co i w jakich proporcjach sprawdza się u Was najlepiej.
Jeżeli nie wiecie ile danego składnika czy półproduktu możecie dołożyć – poszukajcie informacji w sklepie z półproduktami – tam przy każdym produkcie jest podane zalecane stężenie. Zawsze lepiej dać za mało niż za dużo! Nadmiarem możemy sobie zaszkodzić, a niedomiar jedynie sprawi, że składnik nie podziała tak intensywnie jak byśmy tego chcieli.
A dlaczego w ogóle warto się tak bawić? Bo odkryłam już nie raz, że produkt, który solo sprawdza się u mnie beznadziejnie – odpowiednio ulepszony może działać cuda 🙂
Pozdrawiam Was serdecznie,
PS. Celowo w całym wpisie ani razu nie użyłam słowa „tuningować” 😉 Chociaż sama je bardzo lubię, wiem, że innych może drażnić :)) Staram się dbać o język, ale od razu uprzedzam – słówka „olejowanie” tak łatwo ze mnie nie wyplenicie 😛